Przyjaciołom z katowickiego rocznika święceń 1979

„Był tam ogród, do którego wszedł On i Jego uczniowie,
[…] a Jego pot był jak gęste krople krwi
sączące się na ziemię”

(J 18, 1b; Łk 22, 44b)

Nie spod figowców,
ani spośród gęstych koron sykomor,
ani ze szpaleru cyprysów
nas wezwał.

My jesteśmy spod cherlawych brzózek,
spod lękliwych topoli, ze środka konających lasów świerkowych.
Wielu z nas lepiej zna kąkol niż pszenicę,
bo dorastaliśmy wśród bladych łąk i kopalnianych stawów.

Szedł skrajem familoków
jak pękniętym jarem Pustyni Judzkiej
i wyraźnie potrzebował naszej pomocy.
Wołał nas.

Rozumieliśmy z tego niewiele,
ale jednak najważniejsze:
że Jemu się nie odmawia.
Dlatego

dołączyliśmy do tamtych,
nie wiedząc,
że oto spełnia się marzenie
śląskich chłopaków:

mieć mocne życie,
nie dać się bele czymu,
chronić bezbronnych,
wybierać Boga.

Idziemy za Nim.
Całymi latami oglądaliśmy jedynie Jego plecy.
Ale teraz, pod wieczór,
coraz częściej zdaje się odwracać głowę

jakby nas liczył,
jakby pytał, czy nadal może na nas liczyć,
jakby liczył dni, kiedy ujrzymy Go twarzą w twarz, jakim jest.

Póki co, pocę się
jakbym krwawił

Jerycho, 23 września 2009 r.

Katowice, 29 września 2009 r.

Wiersz z tomu Czułość, siła i drżenie (2009).

Było to
w porze południowego wiatru
znad Morawskiej Bramy:
usłyszałem kroki Pana Boga
przechadzającego się po naszym ogrodzie

wiedziałem, że zachodzi
tu często, od wieków

o moich przodkach
na tym skrawku ziemi
mawiano Matuszki spod łogrodu,
wielu z nich w księgach chrztu
miało wpisane Zagrodnik bądź Gärtner.

Wiem już, Panie, że jestem nagi,
ale nie chowam się przed Tobą

uprawiam, doglądam, przesiaduję tutaj,
zgodnie z Twoim słowem. Wiesz to,
bo chodzisz tędy, modlisz się tu.
Wiem za Magdaleną, że to nie ogrodnik,
ale żeś to Ty.

Przycinam, nawożę. Każesz – wyrwę.
Chcesz – zasadzę. Powiesz – zrobię

jestem tu u siebie. Już nie w Eden, jeszcze
nie w Getsemani. Między rajem a tłocznią potu
i krwi. Trwa ta chwila z pism proroków,
z Twojej obietnicy: życie ocalonych
będzie podobne do zroszonego ogrodu

słyszę tu Twoje  kroki, żyję z Twojej
modlitwy, owiewa mnie Twój wiatr

rajski, oliwny, pszowski.
Drzewo poznania, żylaste pnie, dziki bez.
Wizgi jaskółek, dzięcioł, słowik.
W ziemię wsiąka tu mój pot
i Twoja krew.

Coraz częściej mnie pytają:
czyż to aby nie ciebie widziałem razem z Nim w ogrodzie?

Tak, to byłem ja

Pszów, 17 stycznia 2020 r.

Wiersz z tomu Ogród (2020)

Nie widziałem jej nigdy wcześniej ani później,
tylko wówczas, ten jeden jedyny raz: w sobotę, 8 września, między
12.00 a 13.00, na mszy w pszowskiej bazylice. Siedziała w pierwszej ławce.
Rajstopy żółte, w ładnym odcieniu (między cytryną a kanarkiem),
szczupłe nogi, seledynowa minispódniczka, czarne lakierki,
brązowy kapelusik. Filuterne błyski w kącikach ust.
Miała jakieś dziesięć lat i braciszka pod opieką.

Nie umiałem oderwać od niej myśli. Wyobrażałem ją sobie za trzy
lata, za trzynaście, trzydzieści, trzysta. Jak przemienia się w gazelę,
w upragnioną, w rodzącą, w odchodzącą. W proch. W anioła.
Widziałem jej portret w siatce zmarszczek i pajęczyn,
pod warstwą emalii na przecięciu ramion
nagrobnego krzyża.

Nie przypuszczała zapewne, że moje trudności z płynnym odprawianiem
mszy płyną z jej powodu. Wszystko jest w jej życiu możliwe, myślałem
z trwogą i zachwytem:
obcięta pierś, syn alkoholik, chwile szczęścia o świcie,
w czerwcu, w ogrodzie. Pożywałem Ciało, piłem Krew do ostatniej kropli.
Rozumiałem, wierzyłem, że wszystko w niej jest objęte, wybaczone, święte.

I olśnienie, kiedy czyściłem kielich, kiedy wertowałem mszał:
najpiękniejsze, co mogło się przydarzyć tej ziemi, to chrześcijaństwo.

Pszów, 9 września 2001 r.
Wiesz z tomu Błękit (2003)

coraz młodsze dziewczyny
całują coraz młodszych chłopaków.
To niezwykłe zjawisko,
czym to się skończy –
– nikt właściwie nie wie.
Mówią, że śmiercią.
Ale jak to, czyją?

Lublin, Trybunalska, 17 września 2017 r.

Wiersz z tomu Ogród (2020)

Żegnajcie, Katowice.

 

Było dobre wszystko,

o nic nie mam żalu.

To, co miało się zdarzyć,

tu się nie zdarzyło.

Czego miało nie być,

tu się właśnie stało.

 

Na przykład poranki,

słoneczne i chłodne,

tuż przed wykładami:

szło się w dół, Wita Stwosza,

złotym dywanem liści,

w półcieniu platanów.

 

Hlond, wpatrzony w katedrę,

temu błogosławił.

Mówią, że skamieniał,

kiedy w czas zarazy

bezczeszczono plac

przed świątynią Króla.

 

Śląsku mój, Górny Śląsku,

ziemio jasnociemna,

dumna i korna,

ziemio moja rodzinna.

Z ciebie mi boleść.

I światło.

 

Żegnaj, Miasto.

Długo się ciebie uczyłem.

A teraz

 

hulajnoga śmiga Plebiscytową,

Kabowerdyjczyk wiezie dietę pudełkową.

Pędzi też na Bażantowo

z postmikrobiotyczną wodą butelkową

smukły Sikh ze start-upu Glovo

 

lecz

na 3 Maja bezdomni rozkładają kartony

a nad Tysiącleciem czarnym stadem kołują

gawrony

 

i

pęka rym, łamie się twój rytm,

samolot kreśli ósemki pod niebem Muchowca,

na Mariackiej słychać nocami muzykę,

pustoszeją twoje kościoły

 

lecz

dopóki wieczne w nich lampki płoną,

dopóki trzmiel nawiedza różę,

trwaj.

 

Innego końca nie będzie

 

wrzesień-październik 2023 r.

Wiersz z tomu Ogród (2020)

Marysi

Masz osiem lat,

koński ogon à la Camoranesi

i podrabianą koszulkę reprezentacji Brazylii na sobie.

 

Strzelam na Twoją bramkę.

Zaśmiewamy się oboje.

Nadaję piłce rotację, celuję w okienko,

dbam o to, żebyś się nie bała.

Ani piłki,

ani utraty gola,

ani niczego.

 

Nad nami dogasają lipcowe zorze

(pomyśl, jacy byliśmy wtedy szczęśliwi).

Moje myśli są daleko stąd,

ale moje serce jest ufne, przy Tobie.

 

Widzę, jak pewnego dnia

dotykasz jedwabistej miękkości białej sukni

albo szorstkiego brzegu habitu.

Jak On zechce, bądź wolna.

 

Widzę też, jak

dotykasz tych, których Ci powierzy.

Jak dobrą będziesz kobietą.

 

I widzę, jak

dotykasz mojego policzka w chwili, kiedy odchodzę.

Będziesz wtedy blisko, wiem.

Bywam nie najgorszym prorokiem, zobaczysz.

 

Ale teraz trwa ten wieczór na naszym boisku.

I zaśmiewamy się oboje.

Do utraty tchu

 

Woodinville, 8 sierpnia 2006 r.

Brenna, 6 września 2006 r.

Wiersz z tomu Cierpliwość Boga (2006)

(…) Jezus, który jest wiecznie młodzieńcem

widzi w nich ciągle swoje narzeczone

widzi w nich zawsze te piękne dziewczyny

które w czerwcowe wieczory stroiły w klonowe

wieńce

w peonie i w jaśminy w girlandy i wstążki

feretrony na Boże Ciało na procesję

Ks. Janusz Stanisław Pasierb

 

to był sosnowy las, Mamusiu.

Drzewa pachniały suchym, słonecznym latem,

które co dopiero się skończyło.

Była połowa września.

Wieczory były jeszcze ciepłe, ale spadały już na nas

krótkie, obfite deszcze, zapowiedź jesieni,

pamiętasz, Mamusiu?

 

Myślę teraz o tych dniach,

które nam dał Bóg: w Olsztynie, Bobolicach,

i wcześniej: o wodach Kwisy, śpiewie ptaków

w czerwcu, na krawędzi nocy i świtu,

o Krakowie, prostocie, cierpieniu.

 

Nic złego się nie dzieje,

choć sama wiesz, że jest taki rodzaj

pamięci szczęścia, który zapiera dech

i plącze krok. I nie da się tego wytrzymać.

 

Wiem, że jesteś ciągle tą samą dziewczyną,

która w majowy wieczór myje majolikową

Bożą Mękę w murze parkowego kościoła

w Kokoszycach. Że jesteś jak Weronika –

– Jego ulgą i pociechą. I ciągle patrzysz,

jak wtedy, szesnastoletnimi oczami w niebo,

truchlejąc, nie wiedząc. Ale wierząc.

 

Ja teraz patrzę w załzawione,

miodowe oczy września,

na sosnowy las.

Mamo,

Mamusiu,

nie mówię wszystkiego, wiesz

 

Pszów/Katowice, wrzesień 2012 r. – marzec 2014 r.

Wiersz z tomu Hilasterion (2014)

Mówią, że dzisiaj koncert Coldplay w Warszawie,
i że będzie to wydarzenie większe niż sierpniowa Madonna,
w ubiegłym roku, w Matkę Boską Zielną.
I że Mylo Xyloto, piątego albumu chłopaków
z Coldplay, słuchamy na okrągło w pubach i klubach,
i że jest deszcz w Warszawie,
i że w prozie jest modny wielki bluzg.

Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny,
szepczę do Pana tego popołudnia,
słuchając radia w Białymstoku.

Mówią teraz, że paradontax skutecznie zapobiegnie
krwawieniu moich dziąseł i śpiewają,
że to będzie nasz ostatni taniec,
bo życie nie chce dla nas grać,
ale chłopaki z Coldplay zaraz zagrają
Viva la Vida or Death and All His Friends.

Pomiędzy reklamą
a pierwszymi akordami
neurotycznej gitary Jonny’ego Bucklanda,
słyszę Pana, słuchając radia w Białymstoku,
słyszę Go wyraźnie, jakbym słyszał ciebie,
na mój szept odpowiada:
nie bój się,
chcę, byś ich łowił.

Białystok, 19 września 2012 r.
z tomu Hilasterion (2014)